Diety cud i ich cudowna moc destrukcji
PAWEŁ SZEWCZYK • dawno temu • 1 komentarzCóż, czasy się zmieniają – kwestia nieubłagalna, naturalna i osobiście myślę, że bardzo zdrowa. Jednak wraz ze zmianą realiów nadchodzą „modyfikacje” oczekiwań społeczeństwa, a co za tym idzie różnych sektorów rynku, który oczywiście odpowiada dynamicznie, dostosowując się do zapotrzebowania. Od dobrych paru lat zaobserwować można tendencję wzrostową zainteresowania aktywnym trybem życia, zdrowym odżywianiem, skrótowo ująć można to „byciem fit”. Trend ten dotarł do nas oczywiście z zachodu (jakże by inaczej) i obserwując kraj zza wielkiej wody wydawać się może, ze przez najbliższe parę, jak nie paręnaście lat, absolutnie nic nie powinno go odwrócić.
Sam fakt zwrócenia uwagi na własne zdrowie; dietę, która jest niesamowicie istotnym jego determinantem oraz aktywność fizyczną pozwalającą nie tylko wspomóc modulację masą ciała czy przeprowadzać rekompozycję sylwetki, ale również trwać w zdrowiu i sprawności, uznać należy wręcz za zbawienny – toż modyfikujemy czynniki wpływające w największym stopniu na własne zdrowie (wg WHO – Światowej Organizacji Zdrowia – styl życia odpowiada w około 50% za zdrowie człowieka). Czy jednak wraz z rozwijającym się trendem zdrowej sylwetki i przemyślanej diety społeczeństwo odnosi same korzyści? Cóż, chyba zbyt piękne by było prawdziwe…
Przerób tłuszcz na mięśnie! Tłuszcz w dół, mięśnie w górę!
Kiedy ostatnio spotkałeś się z podobnym sloganem? W tym tygodniu? Wczoraj? A może nawet dziś zaatakowało Cię parę maili i reklam w tabloidach i na popularnych witrynach internetowych zapewniających o rewolucyjnej nowej metodzie odchudzania, cudownym suplemencie (och, te to temat na parę kolejnych artykułów!), czy diecie uniwersalnej dla wszystkich i mającej zapewnić wieczną młodość, płodność i życie w zdrowiu po wsze czasy?
No właśnie, ja również jestem wręcz nachalnie atakowany podobnymi zapewnieniami, jednak podchodzę do nich nieco odmiennie niż inni. Większość osób, czy to wśród bliskich, rodziny, czy nawet niektórych znajomych „z branży” ze względu na mnogość owych informacji, mimo wrodzonej nieufności i częściowej świadomości żywieniowej, nie są w stanie oprzeć się sile marketingu.
U jednych objawia się to wzmożonym zainteresowaniem własnym ciałem, obsesyjnym liczeniem kalorii (co doprowadzić może np. do zaburzeń odżywiania), inni „skuszą się” na magiczne tabletki nie dające realnych efektów, a droższe ok. 500–1000% względem suplementu o tożsamych właściwościach, a reklamowanego mniej agresywnie, a jeszcze inni sięgną po gotowe rozpiski z kolorowych gazet.
O tej ostatniej grupie chciałbym dziś rzec parę słów gdyż są oni w moim mniemaniu grupą najliczniejszą, a jednocześnie najbardziej narażoną na komplikacje zdrowotne, a w dalszej perspektywie – wpływającą na zdecydowane umniejszenie znaczenia zawodu dietetyka, „psucie rynku” oraz upraszczanie kwestii opracowywania indywidualnych diet do liczenia energetyczności i to w głodowych racjach.
„Indywidualna dieta” – pasująca każdemu i zapewniająca niespotykany efekt, a co później?
Zapotrzebowanie energetyczne każdego z nas nieco się różni. Wpływa na nie m.in. wzrost, wiek, aktualna masa ciała, ilość tkanki metabolicznie czynnej (mięśni), aktywność fizyczna (zawodowa, pozazawodowa — hobbystyczna/prozdrowotna, spontaniczna — wykonywana podświadomie, uzależniona głównie charakterologicznie), równowaga hormonalna, stan odżywienia organizmu, czy chociażby uwarunkowania psychosomatyczne.
Już ten prosty fakt powinien dać do myślenia i „skreślić” wszelkie diety gazetowe. Za mało? Ok, lecimy dalej. Preferencje żywieniowe i nieodłącznie związane z nimi przeświadczenie „bycia na diecie” i męczenia się nią. Lubisz nabiał, ale na topie są diety bez jego udziału? A może naprawdę przepadasz za grahamkami, ale wszędzie nawołują do diety bezglutenowej (nieważne, że całe życie w żaden sposób ich spożywanie nie przynosiło Ci szkody ani nie powodowało dyskomfortu, przecież pieczywo jest teraz passe!)?
No cóż, wątpię byś napotkał w szeroko pojętych mediach „dietę” nie wpisującą się w aktualnie panujący nurt – przecież chwytliwy tytuł zwiększa zainteresowanie, a co za tym idzie sprzedaż gazet i klikalność portali! Do czego prowadzi nieuzasadniona dieta eliminacyjna? Pomijając kwestię podstawową jaką może być nabawienie się nietolerancji bądź jej pogorszenia względem unikanej grupy produktów – przede wszystkim daje Ci ona uczucie uciśnienia, zmęczenia, katorżniczej pracy nad poprawą własnej sylwetki.
Czy o to nam chodzi? Otóż nie!
Diety nie powinniśmy „odczuwać”, a za sukces uznać należy stopniowe, bezbolesne i nie powodujące dyskomfortu zmiany nawyków żywieniowych – na zdrowsze, bardziej racjonalne i pozwalające w perspektywie samodzielnie komponować zdrowy, służący ciału i duchowi jadłospis.
Po to przeprowadzamy szczegółowe wywiady, analizujemy nawyki żywieniowe i dzienniczki żywienia pacjentów, analizujemy wyniki badań i rozmawiamy z osobami w gabinetach – by maksymalnie indywidualizować zalecenia i rozpiski, poprawiać stan zdrowia, ale także samopoczucie, nie każąc rezygnować z ulubionych produktów bądź całych grup – w dobrze skomponowanej diecie jest oczywiście miejsce na owoce, przekąski czy nawet ciasto! Może w nieco odmienionej wersji, nie składające się głównie z cukru, margaryny i białej mąki, ale równie smaczne, pomysłowe i atrakcyjne organoleptycznie.
Indywidualizacja założeń pozwala przede wszystkim wytrwać w postanowieniu, nie odczuwać ciągłego „ciśnienia”, a w perspektywie dyskomfortu i zmęczenia. Nawet w świetle badań naukowych za najbardziej skuteczną spośród popularnych diet uznano… Tę do której badani byli w stanie się stosować i w niej wytrwać!
Mam nadzieję, że dzisiejsze argumenty pomogły odciągnąć Was od diet cud uniwersalnych dla wszystkich. W kolejnych tekstach postaram się poruszyć m.in. konsekwencje zdrowotne zwiażane z gotowymi, najczęściej niedoborowymi, rozpiskami – czy to z czasopism, stron, czy od niewykwalifikowanej kadry zajmującej się poradnictwem „żywieniowym”, tymczasem na Wasze ręce oddaję sprawdzony i bardzo smaczny przepis na niskoenergetyczne Brownie fasolowe;-)
- 4 jaja
- Puszka czerwonej fasoli
- 1–2 łyżeczki gorzkiego kakao
- Łyżeczka proszku do pieczenia
- Domowej roboty przyprawa do piernika (Ew. kupna mieszanka) – 1–2 łyżeczki
- Mielona gałka muszkatołowa
- Mielone goździki
- Mielony cynamon
- Opcjonalnie mielony anyż
- 50 g suszonych owoców (najlepiej sprawdzają się rodzynki królewskie lub siekane suszone morele)
- Dojrzałe banany, suszone daktyle bądź substancje słodzące (naturalne bądź syntetyczne)
- Opcjonalna możliwość dodatku odżywki wysokobiałkowej bądź nierafinowanego oleju kokosowego (nie ze względu na jego domniemane niesamowite właściwości prozdrowotne, a głównie na wysoką wartość kulinarną), kruszonej gorzkiej czekolady czy mąki pszennej graham – zależnie od zapotrzebowania
Wszystkie składniki (prócz suszonych owoców) wystarczy zmiksować do uzyskania jednolitej masy (fasolę uprzednio płuczemy), dodajemy siekane owoce, mieszamy. Całość przelewamy do teflonowej/silikonowej blachy i pieczemy ok. 40–50minut w 180*C.
Całość możemy oczywiście udekorować świeżymi owocami, domowej roboty konfiturą lub dżemem, odrobiną bitej śmietany czy odrobiną rozpuszczonej gorzkiej czekolady – tutaj pozostawiam Wam pole do manewru – wiele zależy od Waszego zapotrzebowania energetycznego i na makroskładniki oraz stosowanej strategii żywieniowej;-)
Ten artykuł ma 1 komentarz
Pokaż wszystkie komentarze